Narodziny po śmierci cz.2
Przyjechali po mnie. Zabrali mnie do domu. Pamiętam jak przez mgłę moje i jego łzy. Pytanie dlaczego. Za co. Co takiego zrobiłam.... Pamiętam że przyjechała moja mama, by mnie pocieszyć. Ale wiadomo że się nie da. Potem - bezsenna noc.
Rano pojechaliśmy do szpitala. Samego przyjęcia na oddział i pójścia na salę nie pamiętam. Pamiętam że był obiad, a mąż chciał żebym coś zjadła. Dwa widelce wcisnęłam, niedobrze mi. Nie chcę. Po co. Zabiegowy, dwóch lekarzy potwierdza, że maleństwo nie żyje już. Nie kojarzę nawet czy mąż był przy tym USG. Wtedy zdecydowano, że poronienie trzeba indukować farmakologicznie, gdyż organizm sam nie zaczął. Na fotelu podano mi dopochwowo jakiś żel. Odwieziono na salę. Po jakimś czasie, niewiem czy to była godzina, dwie.... Zaczęły się skurcze. Wezwany lekarz kazał czekać, aż zacznę krwawić. Przedłużało się, mąż musiał wracać do domu, do dzieci. Pojechał. Bóle się nasilały. Po chwili poczułam, że coś mnie zalewa. Wezwałam pielęgniarkę czy położną, guzikiem. Przyszła, zajrzała w bieliznę i powiedziała by dać znać jak będzie więcej, bo narazie w sumie nic. Zadzwoniłam do męża że się wszystko już kończy.... Po chwili znów chlusnęło, i jeszcze raz. Znów wciskam guzik. Przyszła, zajrzała i wyleciała że słowami że mam leżeć i się nie ruszać. Za chwilę wróciła, a z nią druga, z łóżkiem. Pomogły mi się na nie przesunąć. Wtedy zobaczyłam, że łóżko zalane jest krwią. W myślach miałam tylko to, że nie będę miała mojego Synka. Zawiozły mnie do zabiegowego. Nie pamiętam czy lekarz już tam był, czy przyszedł po chwili.... Pamiętam, że to był mój lekarz prowadzący. Musiałam przejść na 'samolot'. Wstałam i kolejny chlup. Położyli mnie na tym fotelu, do welflonu wstrzyknięto mi znieczulenie. Potem lekarz wsunął wziernik i powiedział że moje maleństwo już właściwie jest na zewnątrz. Wyjął Go. Spytał czy chce zobaczyć. Nie. Albo tak. Uniósł rękę w moją stronę.
Malutki, mieścił się niemal w całości na dłoni lekarza, tylko nóżki wystawały troszkę. Miał wszystko, z wyjątkiem włosków. Paluszki, paznokietki.... Uszka, zamknięte oczka, nosek.... Wszystko. Pępowina była przerwana, jakby taka rozlazła na końcu... Płakałam. Spytał czy chcę pochować. Tak. Coś tam mówił ale nie do mnie. Potem pamiętam ból, gdy czyścił macicę... kręciło mi się w głowie, miałam mdłości,a w myśli tylko, dlaczego... Nigdy nie usłyszę jego płaczu. Śmiechu. Nie zobaczę jak rośnie, rozwija się, jak nabija sobie pierwszego siniaka, nie usłyszę mama..... Niewiem jak, znów jestem na sali, oprócz mnie nie ma na niej żadnej pacjentki. Mąż jest. Płaczemy, przytulamy się, ja leżę bo mi kazali.....
Pamiętam że proponowano mi rozmowę z księdzem, z psychologiem... Nie chciałam wtedy.
Potem noc. Przysypiam chwilami. Kilka razy zaglądają do mnie pielęgniarki. Budząc się za każdym razem płaczę, że to nie był tylko zły sen. Słyszę płacz dziecka. Oddział położniczy zaraz obok. Płaczę, że to nie mój Synek. Nie chce mi się żyć.
Dwa kolejne miesiące jakby ktoś wyjął mi z życia. Nie pamiętam prawie nic. Urywki z dnia pogrzebu. Wszyscy współczuli, kondolencje.... A co oni wiedzą.... Ja umarłam na ten czas razem z maleństwem. Nawet nie potrafię przypomnieć sobie czy zajmowałam się dziećmi. Pustka. Pamiętam tylko trumienkę w kościele, chciałam otworzyć i go jeszcze raz zobaczyć... I przytulić choć raz. Nie zrobiłam tego. Potem cmentarz, trumienka w dole, wszyscy modlą się. Kątem oka dostrzegam mojego tatę i siostrę, mojego męża czuję tuż przy sobie. Mam rzucić garść ziemi. Zrobiłam to dławiąc się łzami. Dom. Niewiem kto był nawet. Nic.
Wszystko boli do dziś. Żałuję że nie porozmawiałam z kimś o tym... Ciężko mi znieść myśl, że go nie ma. Żałuję, że nie spytałam lekarza czy mogę go dotknąć, przytulić... Choć ten jeden raz.
Do dziś zadaję sobie pytanie, dlaczego On musiał umrzeć, zanim właściwie zaczął żyć. Nie ma odpowiedzi.
#poronienie #smiercdziecka #cierpienie #milosc #zlamaneserce #kiedyzycietracisens